poniedziałek, 27 lutego 2012

Życie po Małyszu

\
Adam Małysz oferował mit jednoczący wszystkich polaków. Jaka będzie Polska bez jego skoków?

Adam Małysz. Fot. PAP/EPA
Adam Małysz oferował mit jednoczący wszystkich polaków. Jaka będzie Polska bez jego skoków?

W rodzinnej Wiśle już ma pomnik. W Warszawie od roku czeka na rozpatrzenie wniosek o nazwanie jego imieniem jednej z ulic. Gdy zaś z okazji 90-lecia odzyskania niepodległości radiowa Trójka przygotowywała cykl portretów poświęconych wybitnym Polakom, właśnie jego uznała za naszego bohatera pierwszej dekady XXI wieku.

W ubiegły czwartek Adam Małysz oficjalnie ogłosił, że kończy sportową karierę, i była to najważniejsza wiadomość serwisów informacyjnych. Dziennikarze natychmiast zaczęli go pytać, jak wyobraża sobie życie bez skakania na nartach. Może jednak bardziej uzasadnione jest inne pytanie: czy my potrafimy sobie wyobrazić życie bez skoków Małysza?

To nie jest absurdalne pytanie. Międzynarodowa kariera skoczka z Wisły trwała 16 lat. Przez ten czas weszło w dorosłe życie pokolenie, dla którego Małysz skakał od zawsze. Czterokrotnie wygrywał mistrzostwa świata i tyleż razy zdobywał Puchar Świata. Nie udało mu się tylko zdobyć złotego medalu olimpijskiego; trzykrotnie był drugi, raz trzeci. A trzeba dodać, że ten worek medali i szafę rozmaitych pucharów zdążył wywalczyć człowiek, który wkrótce po pierwszych sukcesach przeżył dramatyczną sportową zapaść. Po porażce na mistrzostwach świata w 1997 roku – gdzie mimo niespełna 20 lat startował już jako jeden z faworytów – przez kolejne trzy lata nie osiągnął w sporcie niczego. Wydawało się, że to już koniec; sam Małysz nosił się z zamiarem zerwania ze skokami i podjęcia pracy w wyuczonym zawodzie dekarza.

Stało się inaczej. Chude lata skoczka okazały się tylko wstępem do największych sukcesów. W sezonie 2000/2001 niespodziewanie odrodzony sportowiec zaczął dominować na światowych skoczniach. A w Polsce wybuchło na jego punkcie zbiorowe szaleństwo, szybko nazwane małyszomanią. Czy Małysz był (och, ten paskudny czas przeszły) najwybitniejszym polskim sportowcem w dziejach? Nie ma sposobu, by to jednoznacznie i precyzyjnie zmierzyć. Jak porównać skoczka narciarskiego z lekkoatletą czy bokserem? Paradoks sławy Małysza polega na tym, że – w skali światowej – większość kibiców nigdy o naszym skoczku nie słyszała. A gdyby spytać ich o znanych polskich sportowców – prędzej wymieniliby Roberta Kubicę, Agnieszkę Radwańską czy nawet któregoś z piłkarzy grających w dobrym zachodnim klubie.

Skoki narciarskie naprawdę popularne są raptem w kilku krajach na świecie. Wszędzie indziej są sportem nieznanym (choćby ze względów klimatycznych) lub co najwyżej – niszowym. Prawdę powiedziawszy, niszowy status miały także w Polsce. I to zwłaszcza w okresie bezpośrednio poprzedzającym pojawienie się Małysza, gdy sukcesy Wojciecha Fortuny czy Piotra Fijasa stanowiły już przeszłość, a emocje polskich kibiców sprowadzały się do tego, czy któryś z naszych zakwalifikuje się do pierwszej trzydziestki.

Małysz jednak w pojedynkę to zmienił. Ze sportu, który interesował grupkę hobbystów, uczynił narodową pasję. Jeśli idzie o siłę, z jaką zawładnął wyobraźnią Polaków, trudno go porównywać z innymi gwiazdami sportu, prędzej – z największymi ikonami popkultury. Na przykład z Beatlesami: w latach 60. podczas ich telewizyjnych występów gwałtownie spadała przestępczość w Wielkiej Brytanii. W Polsce, o ile mi wiadomo, takich badań nie prowadzono: można jednak zaryzykować, że podobnie było podczas zawodów z udziałem Małysza. Bo kto miałby te przestępstwa popełniać, skoro cała Polska siedziała przed telewizorami?

Największa fala małyszomanii przypadła na pierwsze lata XXI wieku. Ale również transmisja konkursu skoków podczas ubiegłorocznych igrzysk w Vancouver była najchętniej oglądanym (9,6 mln widzów) z wszystkich programów telewizyjnych nadanych przez polskie stacje w 2010 roku. Nie o to tylko idzie, że Adam Małysz był największą biznesową perłą TVP. Napędzał branżę medialną, przemysł pamiątkarski i turystyczny. Weekendy z Małyszem stały się na wiele lat towarzyskim rytuałem Polaków. Podobnie – zbiorowe wyjazdy na zawody z jego udziałem: nie tylko w Zakopanem, ale też w Czechach czy Skandynawii Polacy stanowili najliczniejszą (a przynajmniej najbardziej zauważalną) grupę kibiców.

Komentatorzy TVP porównywali skoczka z Wisły do pana Wołodyjowskiego, zaś owych kibiców zdarzało im się nazywać „husarią pana Michała”. Telewizja odwiedzała wszystkich dających się odnaleźć krewnych Małysza. Rozsławiła wiślańską restaurację Pod Bocianem, w której koledzy Mistrza oglądali jego występy. Zbiorowe szaleństwo na punkcie skoczka z Wisły przybierało nieraz takie rozmiary i formy, że zaczęli mu się przyglądać ironicznie nastawieni do rzeczywistości artyści. Tymon Tymański w stylizowanej na menelską piosence zapewniał, że „Adam Małysz w porządku jest”, Paweł Kukiz z kolei sugerował, że przejściowy brak sukcesów Małysza wynika stąd, że skoczka potajemnie podmieniono na sobowtóra ze służb specjalnych.

Tej ironii trudno się dziwić: kult Małysza nieraz objawiał się w estetyce biesiadnej, grafomańskiej czy po prostu kiczowatej. Ale jednocześnie – są ludzie, którzy małyszomanii zawdzięczają życie. Bez żadnej przenośni ani przesady. Pamiętamy tragedię, do jakiej doszło podczas zawalenia się w 2006 roku hali wystawowej w Katowicach. Ofiar mogło być wtedy więcej: spora część gości odbywającej się tam wystawy gołębi wyszła bowiem przed katastrofą, by obejrzeć w telewizji Małysza skaczącego podczas zakopiańskiego konkursu Pucharu Świata…

Polacy obdarowali statusem supergwiazdora człowieka, który ani go nie pragnął, ani – zdawałoby się – nie miał predyspozycji, by go przyjąć. W świecie mediów początkowo poruszał się niezgrabnie, gdy zaś nabrał swobody – podchodził z ogromnym dystansem do otaczającej go wrzawy i wykreowanego przez nią kultu jego osoby. Mówił rzeczy proste, nigdy nie udawał, że jest kimś innym, niż jest: zwykłym chłopakiem z gór, który dopiero jako sławny sportowiec po trzydziestce zdał maturę.

Czy właśnie ta zwyczajność urzekła Polaków? Dostrzegli w niej polską wersję mitu o pucybucie, który został milionerem, ale mimo kariery pozostał prostym facetem z sąsiedztwa? I podświadomą nadzieję na to, że skoro udało się – mimo klęsk – Małyszowi, może w końcu udać się każdemu z nas? Tak, ale nie tylko. To charakterystyczne, że – choć politycy uwielbiali się grzać w blasku jego sławy – nigdy nie stał się twarzą żadnej konkretnej narracji politycznej. W dobie, gdy te narracje stawały się coraz bardziej agresywne, nie nadawał się do tego. Nigdy nie chciał niszczyć rywali, o żadnym nie mówił źle.

Nigdy – co wynika po części z natury skoków narciarskich, po części zaś z osobowości Małysza – nie skakał przeciw komuś. Zasygnalizował to bardzo wyraźnie, gdy stanowczo odżegnał się od prób medialnego „ustawienia” rywalizacji w skokach jako wojny naszego skoczka ze „złym Niemcem” Svenem Hannawaldem. Gdy w Polsce upowszechniał się wzorzec kariery w duchu wilczego kapitalizmu, historia Małysza przekonywała, że w życiu można osiągnąć sukces, nie idąc po trupach i pozostając dobrym, uczciwym człowiekiem. W dobie tabloidów do niego nie przyklejało się nic, co choćby z daleka przypominało aferę.

W czasach gdy coraz więcej dzieliło Polaków – od statusu materialnego po poglądy polityczne – Małysz zaoferował im mit jednoczący. Ktoś powie, że takie mity, zbudowane na zbiorowym uwielbieniu dla sportowca, to tylko popkulturowa tandeta i ułomna namiastka prawdziwej więzi społecznej. Może i tak. Może to i namiastka. Ale kto nam w epoce Adama Małysza zaproponował coś więcej?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

skoczyli razem z nimi